Jego wysokość Matterhorn
Była sobie mała wioska, wokół której wznosiły się potężne masywy górskie. Jeden z nich natura obdarzyła kształtem wybitnie reprezentatywnym - takim, jaki powstaje w wyobraźni, kiedy tylko pada słowo góra. Widzicie ją? Samotna, szpiczasta, potężna, majestatyczna. Matterhorn! A wioska, która leży u jego stóp to oczywiście Zermatt. Mekka alpinistów, japońskich turystów, wielbicieli śniegu i sportów zimowych.
Z Zurychu dojeżdżamy pociągiem do Visp, gdzie przesiadamy się na Ekspres Lodowcowy (Glacier Express), zwany też "najwolniejszym ekspresem świata". Z zaskakującą prędkością 40km/h suniemy przed siebie, podziwiając za oknem widoki, które spowijają białe chmury. Nasza czerwona kolejka wspina się dzielnie do góry, mijając kolejno tunele i szeregi mostów. Coraz wyżej i wyżej, żeby po 40 minutach jazdy i pokonaniu różnicy około tysiąca metrów wysokości dotrzeć wreszcie do wioski Zermatt, która jest ostatnią stacją na tej trasie.
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy po opuszczeniu Ekspresu Lodowcowego to sklep The North Face oraz fakt, że ze wszystkich wysiadających jako jedyne z L. nie taszczymy ze sobą nart ani deski snowboardowej. Kiedy opuszczamy Dworzec, witają nas promienie słońca, biały śnieg, czyste powietrze i oczywiście masy turystów. W wiosce ruch samochodowy jest zabroniony. Komunikację zapewniają elektryczne taksówki i dorożki. Zdecydowana większość przybyłych porusza się jednak na własnych nogach, nawet jeśli uginają się one pod ciężarem sprzętu do uprawiania sportów zimowych.
W Zermatt działają trzy linie, którymi można udać się w góry: Zermatt-Rothorn, Zermatt-Klein Matterhorn i Zermatt-Gornergrat. My decydujemy się na tą ostatnią.
- Czy widać tam Matterhorn? - upewniam się, kupując bilety przy kasie.
- Matterhorn widać wszędzie - słyszę odpowiedź w tonie "oj biedaku, jak ty mało jeszcze wiesz".
Wsiadamy do Gornergrat Bahn - uroczej, elektrycznej kolejki, która od ponad stu lat wiezie ludzkość ku szczytom. A dokładniej ku jednemu, którego wysokość wynosi 3135m n.p.m. No to jedziemy!
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy po opuszczeniu Ekspresu Lodowcowego to sklep The North Face oraz fakt, że ze wszystkich wysiadających jako jedyne z L. nie taszczymy ze sobą nart ani deski snowboardowej. Kiedy opuszczamy Dworzec, witają nas promienie słońca, biały śnieg, czyste powietrze i oczywiście masy turystów. W wiosce ruch samochodowy jest zabroniony. Komunikację zapewniają elektryczne taksówki i dorożki. Zdecydowana większość przybyłych porusza się jednak na własnych nogach, nawet jeśli uginają się one pod ciężarem sprzętu do uprawiania sportów zimowych.
W Zermatt działają trzy linie, którymi można udać się w góry: Zermatt-Rothorn, Zermatt-Klein Matterhorn i Zermatt-Gornergrat. My decydujemy się na tą ostatnią.
- Czy widać tam Matterhorn? - upewniam się, kupując bilety przy kasie.
- Matterhorn widać wszędzie - słyszę odpowiedź w tonie "oj biedaku, jak ty mało jeszcze wiesz".
Wsiadamy do Gornergrat Bahn - uroczej, elektrycznej kolejki, która od ponad stu lat wiezie ludzkość ku szczytom. A dokładniej ku jednemu, którego wysokość wynosi 3135m n.p.m. No to jedziemy!
Wysiadamy tuż u stóp ogromnego budynku z wieżami i kopułami, który okazuje się być stacją badawczą. Wychodzimy nieco wyżej, gdzie w specjalnie do tego wyznaczonym miejscu
można podziwiać alpejską panoramę. "Wychodzimy" to mało powiedziane.
Toniemy w śniegu po kolana, wspinając się pod górę, ale mi osobiście
dostarcza to więcej rozrywki niż wysiłku. A poza tym widoki, które
ukazujÄ… siÄ™ naszym oczom, zdecydowanie warte sÄ… zachodu.
Spoglądamy na potężną gamę czterotysięczników, pokrytych zimową aurą. Atmosfera jest niesamowita. Nad nami czyste niebo, pod nami masy śniegu, a przed nami góry, za którymi czają się Włochy. Jest czym oddychać. Ze wszystkich wspaniałości, które otaczają nas dookoła, rzuca mi się w oczy Monte Rosa, najpotężniejszy masyw górski Alp, oraz wypływający z niego lodowiec Gornergletscher. Z pewnością bardziej wyróżnia się on podczas cieplejszych pór roku, kiedy reszta otaczającego go świata nie jest w całości pokryta śniegiem, ale i tak, przyznaję, robi wrażenie.
Jednak oczywiście górą, której nie da się przeoczyć, i właśnie dla której ciągną w to miejsce tłumy, jest Matterhorn - samotna, lodowcowa piramida. Gwóźdź programu. Wisienka na naszym alpejskim torcie. Ten liczący sobie 4478m n.p.m. szczyt został po raz pierwszy zdobyty po stronie szwajcarskiej w lipcu 1865 roku przez siedmiu wspaniałych, z których - niestety - z wyprawy powróciło tylko trzech: brytyjski alpinista Edward Whymper oraz dwoje przewodników górskich z Zermattu Peter Taugwalder (ojciec i syn). Pozostała czwórka runęła w przepaść po zerwaniu się liny. O upadku mówiła później cała Europa, a o śmierć współtowarzyszy byli oskarżani nawet członkowie wyprawy. Trzy dni po katastrofie Matterhorn został zdobyty po stronie włoskiej przez grupę alpinistów pod dowództwem Antoine Carrela.
Tragedia na Matterhorn przysporzyła w tamtych czasach biedakowi sporo złej sławy. Dziś jednak "góra gór" stanowi cel wielu wspinaczek. Ze względu na swoją popularność przyciąga co roku alpinistów, w tym również tych niedoświadczonych, z całego świata, Próby zdobycia szczytu przez niewykwalifikowane osoby niestety często nie kończą się szczęśliwie.
Spoglądamy na potężną gamę czterotysięczników, pokrytych zimową aurą. Atmosfera jest niesamowita. Nad nami czyste niebo, pod nami masy śniegu, a przed nami góry, za którymi czają się Włochy. Jest czym oddychać. Ze wszystkich wspaniałości, które otaczają nas dookoła, rzuca mi się w oczy Monte Rosa, najpotężniejszy masyw górski Alp, oraz wypływający z niego lodowiec Gornergletscher. Z pewnością bardziej wyróżnia się on podczas cieplejszych pór roku, kiedy reszta otaczającego go świata nie jest w całości pokryta śniegiem, ale i tak, przyznaję, robi wrażenie.
Jednak oczywiście górą, której nie da się przeoczyć, i właśnie dla której ciągną w to miejsce tłumy, jest Matterhorn - samotna, lodowcowa piramida. Gwóźdź programu. Wisienka na naszym alpejskim torcie. Ten liczący sobie 4478m n.p.m. szczyt został po raz pierwszy zdobyty po stronie szwajcarskiej w lipcu 1865 roku przez siedmiu wspaniałych, z których - niestety - z wyprawy powróciło tylko trzech: brytyjski alpinista Edward Whymper oraz dwoje przewodników górskich z Zermattu Peter Taugwalder (ojciec i syn). Pozostała czwórka runęła w przepaść po zerwaniu się liny. O upadku mówiła później cała Europa, a o śmierć współtowarzyszy byli oskarżani nawet członkowie wyprawy. Trzy dni po katastrofie Matterhorn został zdobyty po stronie włoskiej przez grupę alpinistów pod dowództwem Antoine Carrela.
Tragedia na Matterhorn przysporzyła w tamtych czasach biedakowi sporo złej sławy. Dziś jednak "góra gór" stanowi cel wielu wspinaczek. Ze względu na swoją popularność przyciąga co roku alpinistów, w tym również tych niedoświadczonych, z całego świata, Próby zdobycia szczytu przez niewykwalifikowane osoby niestety często nie kończą się szczęśliwie.
Kiedy słońce chyli się ku zachodowi, wracamy kolejką do wioski. Na początku XIX wieku Zermatt liczył sobie nieco ponad 300 mieszkańców, którym obecność Alp bardziej przeszkadzała niż radowała, gdyż w porze zimowej powodowała całkowite odcięcie od świata. Wraz z rozwojem alpinizmu, do wioski zaczęli przybywać pierwsi turyści, a mieszkańcy przekwalifikowali się z hodowców bydła na twórców przemysłu hotelarskiego w dolinie Mattertal. Dziś Zermatt zamieszkuje na stałe 5600 mieszkańców, ale według naszego hosta, który jest rodowitym Zermatczykiem, w czasie sezonu w wiosce może przebywać nawet 40 tysięcy ludzi. Zima trwa tu od listopada do maja. W oczach dwoją się i troją drewniane domy, przykryte białą powłoką. Mimo, że mamy już luty, w oknach wciąż królują świąteczne dekoracje. Wzdłuż głównej ulicy ciągną się sklepy z pamiątkami, kluby, bary i
restauracje. To niesamowite jak Szwajcarzy z małej wioski potrafili stworzyć międzynarodową mekkę narciarstwa, do której co roku przybywają tłumy turystów. Ale mając taki Matterhorn, to chyba każdemu by się udało, prawda?
Warto wiedzieć
Bilet na Ekspres Lodowcowy (Glacier Ekspres) w jednÄ… stronÄ™: 18chf*
Wyjazd kolejkÄ… na Gornergrat w dwie strony w zimie: 38chf*
*ceny podane sÄ… z Halbtaxem
Druga część wpisu niebawem!
Zurych Letten: nad brzegami Limmatu
To już chyba staje się tradycją, że we wtorki, kiedy w ciągu dnia mam więcej czasu dla siebie, wybieram się na Zürich Hardbrücke. Nie powiem, co mnie tam przede wszystkim ciągnie. Albo dobrze, powiem. Mieści się tam Heilsarmee Brockenhaus, czyli Second-hand Armii Zbawienia pełen książek, ubrań, winyli i czego jeszcze dusza zapragnie. Jego odkrycie może oznaczać tylko jedno: znalazłam mój drugi dom, w którym czas stoi w miejscu, a ja przemykam między regałami i kupuję używane filiżanki, talerze, kufle na piwo, termosy do kawy, kosze wiklinowe, puzzle, okulary przeciwsłoneczne. Na szczęście tylko w myślach. Póki co staram się nie zaśmiecać swojego życia zbędnymi rupieciami, nawet jeśli do mnie wołają, ćwiczę silną wolę i mówię wam, drogie rupiecie, stanowczo NIE DZIŚ.
Co innego książki, buty i ubrania. A tego dnia akurat szczęście mi sprzyja, bo za niewielką sumę nabywam flanelowe wdzianko z szarotkami. Uradowana tak oryginalnym łupem opuszczam Heilsarmee Brocki i ruszam w nieznane. Drugi punkt wtorkowego programu to podbój kolejnych zuryskich zakamarków. Bez planu miasta i planu w głowie. W promieniach słońca - dosłownie - mknę przed siebie, a nogi niosą mnie same. Uwielbiam to uczucie. To gdzie mnie dzisiaj zabierzecie?
Co innego książki, buty i ubrania. A tego dnia akurat szczęście mi sprzyja, bo za niewielką sumę nabywam flanelowe wdzianko z szarotkami. Uradowana tak oryginalnym łupem opuszczam Heilsarmee Brocki i ruszam w nieznane. Drugi punkt wtorkowego programu to podbój kolejnych zuryskich zakamarków. Bez planu miasta i planu w głowie. W promieniach słońca - dosłownie - mknę przed siebie, a nogi niosą mnie same. Uwielbiam to uczucie. To gdzie mnie dzisiaj zabierzecie?
Przechodzę przez Wipkingerbrücke na drugą stronę Limmatu. To jedna z dwóch rzek, która płynie przez miasto. Wypływa z Jeziora Zuryskiego i biegnie dalej w kierunku północno-zachodnim, uchodząc do rzeki Aare. Spaceruję wzdłuż brzegu po stronie dzielnicy Wipkingen w kierunku centrum. Nie jestem sama. Wzdłuż drogi z naprzeciwka pędzą przed siebie Szwajcarzy-biegacze, których nie sposób zliczyć. Tu i tam nad brzegiem przysiadają pojedyncze jednostki, zapatrzone w siebie, lub przed siebie, ewentualnie spożywające lunch. Jest cicho i słonecznie, a ja myślę sobie, jak to wspaniale jest mieć wolny środek dnia i móc go spędzać akurat w Zurychu.
W Zurychu, który zresztą po raz kolejny mnie zadziwia. Okolica, którą przemierzam, z dzielnicy Wipkingen przekształca się w Letten i obfituje w szeroko pojęte dzieła sztuki. Muszę przyznać, że prędzej przywodzą mi one na myśl berlińskie zakamarki, niż miasto, które ma być kwintesencją helweckiego dobrobytu. Spacerując wzdłuż pomazanych murów i murali, zwracam jednak uwagę na wszechobecny brak śmieci. Berlińskie bazgroły nie są w stanie mnie zmylić, jednak jestem w Szwajcarii!
Przechodząc obok nieczynnego już Dworca Letten, mijam tablicę, która informuje przechodniów o tym, w jaki sposób wykorzystywana jest przestrzeń, teoretycznie wyłączona z użytku. Tam gdzie kiedyś mieścił się parking, ma powstać miejsce, w którym ludzie będą się spotykać, aby wspólnie dyskutować, eksperymentować i pracować nad różnego rodzaju projektami: artystycznymi, muzycznymi, socjalnymi, czy co komu się jeszcze wymyśli, bez tematycznych ograniczeń. Wystarczy mieć pomysł i chęć do działania - to właśnie tutaj można realizować swoje idee. Bez względu na wiek, płeć, wagę, wzrost i przekonania. Peace & love. A jeśli o mnie chodzi, to powiem tyle, że nie pierwszy raz spotykam się w Zurychu z takim sposobem zagospodarowania wolnej przestrzeni i jak najbardziej popieram takie przedsięwzięcia.
Wtorkowe popołudnie nad brzegami Limmatu nie przestaje tętnić życiem. Szwajcarscy biegacze mijają mnie bezustannie, spacerowicze z pieskami, dziećmi i wózkami dla dzieci, podążają przed siebie. Wyprzedzam to jednego, to drugiego, mijam kolejny most i pomost, na którym Szwajcarzy wciąż raczą się lunchem i dyskusjami, z pewnością o projektach, i tylko w oddali jeden człowiek wyraźnie niczym się nie przejmuje i śpi słodko w promieniach słońca.
Przy moście Drahtschmidlisteg zaczynają w oddali majaczyć sylwetki wieży Biblioteki Głównej i Landesmuseum. Najwyraźniej zbliżam się do centrum miasta. Mijam jednak kolejne, warte uwagi, miejsce. W budynku, w którym w XVIII wieku mieściło się uzdrowisko, a następnie browar, od 1988 roku działa intensywnie Jugendhaus Dynamo, czyli nic innego jak cel dla młodzieży i, jak mówi informacja na stronie, "młodych dorosłych", którym nie obca jest chęć wzięcia udziału w różnego rodzaju kursach, warsztatach, wystawach i koncertach. Mieszczą się tu też galerie, klub muzyczny, restauracja - dla każdego coś miłego. To kolejne miejsce w Zurychu, gdzie ludzie gromadzą się ze swoimi ideami, aby wprowadzić je w życie. Kilkakrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że Szwajcaria to kraj powolny, w którym mało co się zmienia. Może w niektórych kwestiach tak, ale w przypadku kultury młodzieżowej Zurych z pewnością nie pozostaje w tyle w porównaniu chociażby z polskimi miastami. Tak, wiem, że Zurych to nie cała Szwajcaria.
Tymczasem z prawej strony Limmatu wyłania się Sihl, jej młodsza siostra, która wypływa z kantonu Schwyz, aby właśnie w Zurychu, tam gdzie kończy się park Platzspitz, połączyć się z nią. Stoję sobie i wpatruję się w ten styczniowy, ale jednocześnie ciepły krajobraz. Park, w którym się znajduję należał do ulubionych miejsc Jamesa Joyce'a w czasach, kiedy mieszkał w Zurychu. W latach 80' zaś tysiące Szwajcarów i przyjezdnych urządzało tu sobie komuny, w których do woli oddawali się narkotykowym uzależnieniom. Dziś na Platzspitz, tam gdzie kończy się rzeka Sihl, kończy się również moja wycieczka. Jest cicho i słonecznie, a ja wciąż myślę sobie, jak to wspaniale jest mieć wolny środek dnia i móc go spędzać akurat w Zurychu.
Warto wiedzieć:
Heilsarmee Brocki - second-hand
Adres: Geroldstrasse 29, Zurych
Zalety:
- SZEROKI asortyment od biżuterii, przez książki i ciuchy, aż po meble i sanki,
- bardzo przystępne ceny jak na szwajcarski second-hand,
- rzeczy w dobrym/bardzo dobrym stanie.
Jeśli tylko pada śnieg, czyli sanki po szwajcarsku
Lubicie zimę? Bo ja uwielbiam. Kiedyś była to moja ulubiona pora roku. Do czasu aż zrozumiałam, że wszystkie cztery są cudowne, nawet to upalne lato. Jednak to właśnie zimowe miesiące były, są i będą dla mnie najbardziej zakręconym czasem w kalendarzu.
Dlaczego? A bo w zimie zimno, ciemno, śnieg po kolana (jej!), para z ust, uszy odmarznięte - bez czapy na głowie, która spłaszcza ci fryzurę, się nie obejdzie. Rano trudno zwlec się z łóżka, kiedy nawet słońce jeszcze śpi, w ciągu dnia słodkie chętnie się podjada - niby fajnie, bo co słodkie to i dobre - ale to i owo się odkłada. I tak dalej, i tak dalej. Ale! Zima to przecież również czas bajkowy (jeśli tylko pada śnieg), zamieniający ponure miejsca w urocze widoki (jeśli tylko pada śnieg), sprawiający, że narty idą w ruch (jeśli tylko pada śnieg), kiedy można szaleć do woli. Dla mnie zimowe szaleństwo zawsze kojarzyło się z morsowaniem - zawsze, to znaczy, odkąd po raz pierwszy się na to zdobyłam, o czym możecie poczytać tutaj: KLIK (do tego wyczynu wyjątkowo nie potrzebowałam śniegu, za to 30 stopni na minusie było całkiem w porządku). Jednak niedawno odkryłam w sobie zamiłowanie do innego zimowego szaleństwa. Mianowicie do sanek. Niby nic, niby każdy zjeżdżał z górki w dzieciństwie i pewnie mniej, lub bardziej przypomina sobie to wspaniałe uczucie, kiedy jedzie się w dół, z drogi śledzie, bo pięciolatek jedzie, łaaaaaa, uuuuuu, jak tym się hamujeeee!?
Ale nie, moi drodzy, to trzeba sobie pozjeżdżać teraz, w wieku dorosłym. Koniecznie.
Jeśli tylko pada śnieg, jeśli tylko pada śnieg... A co, jeśli w styczniu pada deszcz? Można usiąść i psioczyć na pogodę: kap, kap płyną łzy, w łez kałużach ja i ty. Ale można też wziąć się w garść i wyruszyć na poszukiwanie śniegu. Bo skoro TUTAJ pada deszcz, to gdzieś niedaleko, ale zdecydowanie WYŻEJ musi padać śnieg.
Globalne ocieplenie daje się we znaki nawet w Alpach: w styczniu na wysokości 1080m n.p.m. wciąż pada deszcz. Tu i tam zastygły śnieg sprzed paru dni, kiedy jeszcze temperatura utrzymywała się na przyzwoitym poziomie. Jestem tu z moją rodziną goszczącą. Pytamy panienki w okienku, co pada na górze. Panienka z okienka mówi, że śnieg, że bez obaw, że dużo, że cały czas, że warunki dobre. Ruszamy kolejką i docieramy w końcu do Melchsee-Frutt (1920m n.p.m.). Jest tak, jak mówiła panienka. Widoki słabe i ciągle pada, ale, bądź co bądź, śnieg!
Trzy, dwa, jeden - startujemy! Niepewnie odpycham się w dół. Ostatni raz zjeżdżałam na sankach kilka lat temu ze znajomymi w Finlandii. A jeszcze przedtem - nie pamiętam. Musiało to być w Polsce za dzieciaka. Nie mam więc wprawy. A już na pewno nie w zjeżdżaniu z wyokości prawie dwóch tysięcy metrów.
Ale jest dobrze, jest coraz lepiej. Po pierwszych momentach niepewności udaje mi się zapomnieć o strachu, o tym, że nie lubię szybkiej jazdy samochodem, więc na sankach pewnie też nie, ale zapominam, zapominam, bo jest coraz fajniej iiiiiii... jazdaaaaa!! Rozpędzam się na całego, usiłując jechać prosto a nie jak ostatnia pijaczka (nie wiem co to były za sanki, że tak ciężko się nimi sterowało). Droga jest śliska (aaa to nie sanki, a droga!), trzeba uważać, hamuję i tak częściej niż trzeba, ale mimo wszystko, z czasem coraz szybciej i szybciej i jeeee!! Pierwszy zakręt, ojoj, ostry, a w dole stromo, zwolnij i w lewo, a sanie i tak swoje, nie ma lekko. Trzeba uważać. I zwracać również uwagę na to, aby nie pomylić drogi z trasą dla narciarzy i snowboardzistów. Ale nawet jeśli, to nic, byle w dół i jeeeee!! Momentami wprawdzie trasa jest na tyle prosta, że trzeba wstać i przejść kawałek na nogach, ciągnąć za sobą sanki. Ale potem znowu jest w dół. Jeeee!! Dookoła wspaniałe widoki, tak sądzę, bo mało co widzę. Cały czas sypie śnieg i w ogóle to jesteśmy w chmurach. Ale to nic. Jeeee!!
Zjazd trwa około godziny. Trasa kończy się na Stöckalp, skąd kolejka zabiera nas ponownie na górę, gdzie robimy powtórkę z rozrywki. Fertig? Los! I znów to wspaniałe uczucie, kiedy sanki niosą cię w dół. Jeeeee!!
W życiu miałam do czynienia z najpopularniejszymi sportami zimowymi (nie próbowałam tylko snowboardu), ale muszę przyznać, że sanki mają w sobie magię nie do podrobienia. Uczucie radości, jakie mi towarzyszyło podczas zjeżdżania, dodało mi mnóstwo pozytywnej energii. Nieważne, czy w sercu Alp (nie macie czego zazdrościć, naprawdę praktycznie żadnych widoków przez tą pogodę), czy na górce pod blokiem. Sanki są wspaniałe. Jeeee!! Jeeee!! Jeeee!! Jeeeśli tylko pada śnieg!
Warto wiedzieć
Melchsee-Frutt - ośrodek sportów zimowych
Adres: Sarnerstrasse 1, Kerns, Szwajcaria
Ceny:
- bilet całodniowy na wyjazd kolejką Stöckalp - Melchsee-Frutt: 27chf*
- wypożyczenie sanek: 10chf*
- wypożyczenie hełmu: 5chf*
Zalety:
- 8-kilometrowa trasa saneczkowa,
- prawie 1000 metrów wysokości różnicy,
- najdłuższy tor saneczkowy w centralnej Szwajcarii
*ceny z Halbtaxem
Dlaczego? A bo w zimie zimno, ciemno, śnieg po kolana (jej!), para z ust, uszy odmarznięte - bez czapy na głowie, która spłaszcza ci fryzurę, się nie obejdzie. Rano trudno zwlec się z łóżka, kiedy nawet słońce jeszcze śpi, w ciągu dnia słodkie chętnie się podjada - niby fajnie, bo co słodkie to i dobre - ale to i owo się odkłada. I tak dalej, i tak dalej. Ale! Zima to przecież również czas bajkowy (jeśli tylko pada śnieg), zamieniający ponure miejsca w urocze widoki (jeśli tylko pada śnieg), sprawiający, że narty idą w ruch (jeśli tylko pada śnieg), kiedy można szaleć do woli. Dla mnie zimowe szaleństwo zawsze kojarzyło się z morsowaniem - zawsze, to znaczy, odkąd po raz pierwszy się na to zdobyłam, o czym możecie poczytać tutaj: KLIK (do tego wyczynu wyjątkowo nie potrzebowałam śniegu, za to 30 stopni na minusie było całkiem w porządku). Jednak niedawno odkryłam w sobie zamiłowanie do innego zimowego szaleństwa. Mianowicie do sanek. Niby nic, niby każdy zjeżdżał z górki w dzieciństwie i pewnie mniej, lub bardziej przypomina sobie to wspaniałe uczucie, kiedy jedzie się w dół, z drogi śledzie, bo pięciolatek jedzie, łaaaaaa, uuuuuu, jak tym się hamujeeee!?
Ale nie, moi drodzy, to trzeba sobie pozjeżdżać teraz, w wieku dorosłym. Koniecznie.
Jeśli tylko pada śnieg, jeśli tylko pada śnieg... A co, jeśli w styczniu pada deszcz? Można usiąść i psioczyć na pogodę: kap, kap płyną łzy, w łez kałużach ja i ty. Ale można też wziąć się w garść i wyruszyć na poszukiwanie śniegu. Bo skoro TUTAJ pada deszcz, to gdzieś niedaleko, ale zdecydowanie WYŻEJ musi padać śnieg.
Globalne ocieplenie daje się we znaki nawet w Alpach: w styczniu na wysokości 1080m n.p.m. wciąż pada deszcz. Tu i tam zastygły śnieg sprzed paru dni, kiedy jeszcze temperatura utrzymywała się na przyzwoitym poziomie. Jestem tu z moją rodziną goszczącą. Pytamy panienki w okienku, co pada na górze. Panienka z okienka mówi, że śnieg, że bez obaw, że dużo, że cały czas, że warunki dobre. Ruszamy kolejką i docieramy w końcu do Melchsee-Frutt (1920m n.p.m.). Jest tak, jak mówiła panienka. Widoki słabe i ciągle pada, ale, bądź co bądź, śnieg!
Trzy, dwa, jeden - startujemy! Niepewnie odpycham się w dół. Ostatni raz zjeżdżałam na sankach kilka lat temu ze znajomymi w Finlandii. A jeszcze przedtem - nie pamiętam. Musiało to być w Polsce za dzieciaka. Nie mam więc wprawy. A już na pewno nie w zjeżdżaniu z wyokości prawie dwóch tysięcy metrów.
Ale jest dobrze, jest coraz lepiej. Po pierwszych momentach niepewności udaje mi się zapomnieć o strachu, o tym, że nie lubię szybkiej jazdy samochodem, więc na sankach pewnie też nie, ale zapominam, zapominam, bo jest coraz fajniej iiiiiii... jazdaaaaa!! Rozpędzam się na całego, usiłując jechać prosto a nie jak ostatnia pijaczka (nie wiem co to były za sanki, że tak ciężko się nimi sterowało). Droga jest śliska (aaa to nie sanki, a droga!), trzeba uważać, hamuję i tak częściej niż trzeba, ale mimo wszystko, z czasem coraz szybciej i szybciej i jeeee!! Pierwszy zakręt, ojoj, ostry, a w dole stromo, zwolnij i w lewo, a sanie i tak swoje, nie ma lekko. Trzeba uważać. I zwracać również uwagę na to, aby nie pomylić drogi z trasą dla narciarzy i snowboardzistów. Ale nawet jeśli, to nic, byle w dół i jeeeee!! Momentami wprawdzie trasa jest na tyle prosta, że trzeba wstać i przejść kawałek na nogach, ciągnąć za sobą sanki. Ale potem znowu jest w dół. Jeeee!! Dookoła wspaniałe widoki, tak sądzę, bo mało co widzę. Cały czas sypie śnieg i w ogóle to jesteśmy w chmurach. Ale to nic. Jeeee!!
Zjazd trwa około godziny. Trasa kończy się na Stöckalp, skąd kolejka zabiera nas ponownie na górę, gdzie robimy powtórkę z rozrywki. Fertig? Los! I znów to wspaniałe uczucie, kiedy sanki niosą cię w dół. Jeeeee!!
W życiu miałam do czynienia z najpopularniejszymi sportami zimowymi (nie próbowałam tylko snowboardu), ale muszę przyznać, że sanki mają w sobie magię nie do podrobienia. Uczucie radości, jakie mi towarzyszyło podczas zjeżdżania, dodało mi mnóstwo pozytywnej energii. Nieważne, czy w sercu Alp (nie macie czego zazdrościć, naprawdę praktycznie żadnych widoków przez tą pogodę), czy na górce pod blokiem. Sanki są wspaniałe. Jeeee!! Jeeee!! Jeeee!! Jeeeśli tylko pada śnieg!
Warto wiedzieć
Melchsee-Frutt - ośrodek sportów zimowych
Adres: Sarnerstrasse 1, Kerns, Szwajcaria
Ceny:
- bilet całodniowy na wyjazd kolejką Stöckalp - Melchsee-Frutt: 27chf*
- wypożyczenie sanek: 10chf*
- wypożyczenie hełmu: 5chf*
Zalety:
- 8-kilometrowa trasa saneczkowa,
- prawie 1000 metrów wysokości różnicy,
- najdłuższy tor saneczkowy w centralnej Szwajcarii
*ceny z Halbtaxem
Zurych: Deszczowa piosenka na Viaduktstrasse
Środek stycznia a w Zurychu ciągle pada. Jest wietrznie, ponuro i zimno, ale nie na tyle, aby deszcz zamienił się w białe szaleństwo. Chmury zalegają nad miastem, rozpływając się w przeszywające chłodem krople deszczu. Wyglądam przez okno, wzdycham i przybieram postawę chłopczyka na powyższym zdjęciu. Siedzę bez ruchu, lekko przygarbiona, podpieram rękami podbródek, patrzę w nieokreśloną dal. Tak się sprawy mają w nieustający deszczowy czas.
Jednak tego dnia, na przekór prawom natury, postanawiam wyjść z ukrycia i rzucić się w wir odkrywania tajemnic jednego z najbardziej luksusowych miast Europy. Znów jestem N.O.Z.Z. (Nieustraszonym Odkrywcą Zuryskich Zaułków). Moim celem na dziś jest Züri West, dzielnica przemysłowa, pełna kontrastów i niepowtarzalnego uroku. Ale ciii... dopiero się o tym przekonam. Póki co, jestem już na Dworcu Głównym i udaję się na Josefstrasse, która ma mnie zaprowadzić do tego miejsca. I już po drodze widzę, że zapowiada się ciekawie:
Szybko docieram do Viaduktstrasse, ulicy, która staje się główną atrakcją tego deszczowego popołudnia. Jak nie trudno się domyślić, przejęła swoją nazwę od wiaduktu kolejowego. A wręcz od dwóch. Pierwszy z nich, długi prawie na kilometr, pełni przede wszystkim funkcję komunikacyjną: łączy Dworzec Główny w Zurychu z zuryskim dworcem Wipkingen. To już, prawdę mówiąc, staruszek, liczący sobie 132 lata. Drugi, tak zwany Letten Viadukt, znajdujący się tuż obok, jest mniejszy, chociaż z pędzącymi pociągami przez wiele lat dawał sobie radę. Dzisiaj przeznaczony jest dla ludzi i rowerów.
Silny wiatr szybko przegania chmury. Co jakiś czas nawet wychodzi zza nich słońce, ale jakby nie patrzeć, nadal pada, chociaż deszcz powoli zaczyna ustępować mżawce. Pogoda zniechęca do dalszego spaceru, ale nie ze mną takie numery, ja się tak łatwo nie poddaję. Wiatr wieje coraz silniej i na niebie stopniowo zaczyna pojawiać się coraz więcej błękitu. Wchodzę po krętych schodach na Letten Viadukt, raindrops keep falling on my head i tak idę sobie przed siebie. Deszcz jakby ustaje a ja odruchowo oglądam się w tył. I widzę tęczę. No, tego już za wiele. Teraz to I'm singing in the rain i przez chwilę jestem somewhere over the rainbow. Tęcza jak szybko się pojawia, tak szybko znika, ale od tego momentu moja włóczęga zaczyna nabierać kolorów.
Takich samych kolorów nabrał kilka lat temu wiadukt Wipkingen (ten większy, kolejowy), kiedy to w przestrzeni pod nim otwarto... pierwszy sklep. Okazuje się, że dziś ponad 50 łuków mostu jest zagospodarowanych we wszelkiego rodzaju lokale: restauracje, kawiarnie, galerie, miejsca spotkań i różnorodne sklepy, z halą targową włącznie. Ich bogato urządzone wnętrza, które bezczelnie podglądam przez szyby, tętniące podobno różnego rodzaju wydarzeniami i sypiącymi się z portfela frankami, kontrastują ze staruszkiem-wiaduktem i niezbyt urokliwym krajobrazem fabryk w tle. Wspomniałam już o pierwszej funkcji wiaduktu - komunikacyjnej, a właśnie teraz wspominam o drugiej - kulturalno-rozrywkowej. Z pewnością ta druga funkcja warta jest dalszego odkrywania.
Takich samych kolorów nabrał kilka lat temu wiadukt Wipkingen (ten większy, kolejowy), kiedy to w przestrzeni pod nim otwarto... pierwszy sklep. Okazuje się, że dziś ponad 50 łuków mostu jest zagospodarowanych we wszelkiego rodzaju lokale: restauracje, kawiarnie, galerie, miejsca spotkań i różnorodne sklepy, z halą targową włącznie. Ich bogato urządzone wnętrza, które bezczelnie podglądam przez szyby, tętniące podobno różnego rodzaju wydarzeniami i sypiącymi się z portfela frankami, kontrastują ze staruszkiem-wiaduktem i niezbyt urokliwym krajobrazem fabryk w tle. Wspomniałam już o pierwszej funkcji wiaduktu - komunikacyjnej, a właśnie teraz wspominam o drugiej - kulturalno-rozrywkowej. Z pewnością ta druga funkcja warta jest dalszego odkrywania.
Kiedy rząd łuków dobiega końca i na drodze pojawia się wyraźny zakręt w prawo na Geroldstrasse, moim oczom ukazuje się Freitag Tower - czteropiętrowa wieża zbudowana z kontenerów, w której można się zaopatrzyć w różnego rodzaju produkty z odzysku. Najsłynniejsze z nich to torby, które produkowane są z plandek ciężarówek. Kontenerowiec prezentuje się bardzo ciekawie na tle wieżowca Prime Tower. Jest to drugi, po Roche-Turm w Bazylei, najwyższy budynek w Szwajcarii.
Freitag Tower to dla mnie kolejna niespodzianka tego popołudnia. Słyszałam o tym budynku, nie wiedziałam jednak, gdzie dokładnie się znajduje. A tu proszę, jakby nie patrzeć, już wiem. Z drugiej strony, zastanawiam się, gdzie indziej mogłoby znajdować się miejsce hołdujące recyclingowi, jak nie w postindustrialnych przestrzeniach miasta. No, gdzie?
Powoli zaczynam rozumieć, że moja dzisiejsza włóczęga odkrywa przede mną jedynie mały skrawek postindustrialnej Züri West. Miejsce, gdzie w tle królują stare fabryki i kolejowy wiadukt, pod którym mieszczą się ekskluzywne lokale, a niedaleko wieżowiec z kontenerów wdzięczący się na tle prawdziwego wieżowca - to wszystko tylko zaostrza mój apetyt. Nie da się poznać Züri West w jedno popołudnie. Oj, nie da.
Już pod sam koniec spaceru, w jednym z zaułków przy Geroldstrasse zauważam kolejną tęczę na niebie. To tęcza, rzekłabym, trochę materialistyczna, a wręcz materiałowa, z pewnością jednak rządząca się swoim kształtem i prawami. Znajduje się niezbyt wysoko ponad moją głową, a jej części składowe podrygują razem z wiatrem. No, dziękuję. Akurat już dawno przestało padać. Ale dobrze, nie będę narzekać. Przyznaję, że nie na co dzień spotykam dwie tęcze w ciągu jednego dnia i obydwa widoki robią na mnie wrażenie. A żeby odczuć w pełni tęczę numer dwa koniecznie włączcie sobie tą piosenkę: KLIK.
A ty, Züri West, szykuj się - jeszcze tu wrócę!
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)