Noc w Monachium
To był ciężki tydzień. Dopiero w piątek, podczas kolacji, uświadamiam sobie, że następnego dnia znajdę się w innej rzeczywistości. W sobotę rano zwracam tylko uwagę rozespanym dzieciom na to, co dzieje się za oknem (patrzcie, patrzcie, śnieg!) i potem ciao, tschüss - już gnam przez roztańczone śniegiem ulice, na stację kolejową w Wallisellen. Wysiadam w Zurychu, gdzie spotykam się z Laurą, towarzyszką moich ostatnich wyjazdów i obecnego również. Ruszamy na dworzec autobusowy, skąd zielony pojazd zabiera nas do bawarskiego świata.
Z Monachium witam się późnym popołudniem. Zapada zmrok a na miasto ktoś jakby rzucił czar. Ponad stoiskami Christkindlmarkt na Marienplatz wznosi się neogotycki ratusz, którego elewacje zdobią figury bawarskich książąt. Na prawo znajduje się jego starszy brat w postaci białej wieży ratuszowej z XV wieku (a tak naprawdę to rekonstrukcja tej budowli, w którą kiedyś uderzył piorun i się jej spłonęło). Ogromna Frauenkirche porusza mnie swoim rozmiarem, tak samo jak i Monachijczycy swoją liczbą. Jestem zwolenniczką małych miast, dlatego to prawie 1,4-milionowe skupisko ludzi trochę mnie przygniata. Przyglądamy się tej nieskończonej liczbie istot ludzkich, gnających do swoich spraw między przesiadką z U-Bahnu na S-Bahn. Wśród nich spotykamy naszego Niemieckiego Towarzysza (chociaż Laura też jest Niemką, więc jakby nie patrzeć, to ja tu trochę odstaję). Bez przerwy staram się wymówić nazwę miejsca, do którego zmierzamy, ale jest dość długa i nie jestem w stanie jej zapamiętać, ani z niczym skojarzyć.
Wchodzimy do Hofbräuhaus, najbardziej znanej piwiarni na całym świecie. Hofbräuhaus? Udało się! W końcu nauczyłam się wymawiać nazwę naszego celu. Przeciskamy się przez mały tłum ludzi w przejściu i pierwsze, co rzuca mi się w oczy to sześciopiętrowa piramida, ułożona z kufli po piwie na wielkim, drewnianym stole. Jej twórca stoi na ławie, uśmiecha się od ucha do ucha i właśnie próbuje dołożyć siódme piętro. Zgromadzeni dookoła ludzie robią zdjęcia telefonami, krzyczą i biją brawo.
Każdy, kogo pytałam o Monachium, twierdził, że koniecznie muszę zajrzeć do Hofbräuhaus. I, że z pewnością mi się tam spodoba. Ogromna sala, wypełniona stołami i ławami po brzegi, białe ściany i sklepienia ozdobione malowidłami, ogromne lampy zwisające z sufitu, obrazy i szyldy przypominające o misji tego miejsca. Okrążamy salę kilkakrotnie w poszukiwaniu wolnego stołu, bo w sobotni wieczór Hofbräuhaus okazuje się być wypełniony po brzegi. Nad stołami unosi się zapach bawarskiej kuchni i rozmów o wszystkim i o niczym, ludowe stroje i kapelusze migają tu i tam, litrowe kufle pobrzękują w dłoniach zarówno Bawarczyków, jak i ludzi z całego świata, orkiestra ubrana w tradycyjne Lederhose, przygrywa ludowe melodie (kto mnie zna ten wie, że zdarza mi się słuchać takiej muzyki na co dzień). No, jestem wniebowzięta.
Ostatecznie wciskamy się pomiędzy Australię, Rumunię, która okazuje się być zakamuflowaną Słowacją i trzeciego, niezidentyfikowanego z narodowości człowieka. Zamawiamy Maß, czyli litrowy kufel piwa i tradycyjne Weißwurst mit Senf (biała kiełbasa z musztardą) i Kartoffelsalat. Rozmowa jest bardzo luźna i rozkręca się z każdym kolejnym łykiem złotego piwa. Nasz Niemiecki Towarzysz pyta o życie w Australii. Dowiadujemy się, że mieszkają tam jadowite pająki, rekiny i krokodyle. I, że od czasu do czasu zdarza się jakiś wypadek, i że prawie zawsze z udziałem Niemca. Ale Australijczyk okazuje się być zuchem na sto dwa. On jest fine z pająkami i rekinami. Boi się "tylko" crocodiles. Reszta mu nie grozi. To bez dwóch zdań mój ulubiony typ człowieka, czyli "wszystko wiem i niczego się nie boję, no chyba, że crocodiles." Rozmowa się urywa, schodzimy na inny temat. Po pewnym czasie kątem oka zerkam na naszego sąsiada: triumfalnie wyciąga w górę Iphona, na ekranie którego widnieją zdjęcia jadowitych pająków. To pewnie te, z którymi jest fine, jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości.
Takich rozmów tego wieczoru jest wiele i mogłyby się one ciągnąć w nieskończoność. Opuszczamy jednak Hofbräuhaus i udajemy się na nocny spacer po centrum miasta. Godzina jest już późna, ludzi na ulicach jakby mniej. Nasz Niemiecki Towarzysz opowiada nam o historii Bawarii. Staram się uważnie słuchać o książętach i o dżumie, ale coraz bardziej koncentruję się na neogotyckich wieżach i na księżycu, który wygląda zza nich w pełnym blasku. Włóczymy się tu i tam, zostajemy zamknięci przez strażnika na jednym z dziedzińców ratusza. Jednym słowem, nie nudzimy się. Noc w Monachium trwa jeszcze długo i kończy się tak naprawdę wczesnym rankiem. Kiedy nadchodzi już najwyższa pora, śnię o angielskim ogrodach, którymi będę się przechadzać za kilka
godzin, o Wieży Chińskiej i surferach, których tam zobaczę, o jarmarkach bożonarodzeniowych, które odwiedzę oraz o
Glühwein, czyli o grzanym winie, które będzie z nami spacerować. Ale to
wszystko za dnia, więc mniej magicznie. Póki jeszcze jest ciemno, wracam
myślami na monachijskie ulice.
0 komentarze:
Prześlij komentarz