Dzieciowym szlakiem - czyli jak to się stało, że wylądowałam w Szwajcarii


Grüezi! Czyli odpowiednik niemieckiego "Hallo!" w szwajcarskim dialekcie. Dlaczego? Bo od pewnego czasu mieszkam w Szwajcarii. Dlaczego? Bo jestem au pair. Dlaczego? Posłuchajcie.

Jeszcze niedawno żyłam sobie w Poznaniu. Kończyłam wymarzone studia, miałam całkiem obiecującą pracę i nawet mi się to moje życie układało. Przy okazji gniłam. Wszystko robiłam sto
razy wolniej, bez, że tak powiem, entuzjazmu. Pewnego razu przyszła do mnie myśl, żeby coś zmienić, ruszyć się, znów poczuć wiatr we włosach. Od tego czasu z każdym dniem wiedziałam to coraz bardziej. Na horyzoncie zobaczyłam zmiany. I nawet zaczęłam zapuszczać włosy.

Słyszeliście o fenomenie digital nomads? Przyznaję, że śledziłam historie ludzi, którzy rzucają wszystko i wybierają się w neverending podróż. I ja czułam, że potrzebuję się gdzieś przemieścić. Ale! Wiedziałam, że wielomiesięczna lub wieloletnia wyprawa solo to rzecz niekoniecznie dla mnie. Odpada. Nie znałam też osób, które chciałyby zrobić sobie przerwę w normalnym życiu i puścić się w taką podróż razem ze mną. A więc też odpada. I jakby tego było mało: nie jestem digital. Wolę pracować z ludźmi. "Dlaczego nie chcesz być znowu au pair?" - usłyszałam kilka razy pytanie. No właśnie, dlaczego?

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, czułam się "za stara" na bycie au pair. Przypomnę wam, że ten program polega na wymianie kulturowej, gdzie podczas pobytu dziewczyna (bądź chłopak, - tak, zdarza się) mieszka u rodziny goszczącej, opiekuje się dziećmi za tak zwane "kieszonkowe" i uczy się języka danego kraju na kursie językowym. Nie jest to więc normalna praca a ja najzwyczajniej w świecie chciałam być niezależna a nie bawić się w programy i wymiany. Okazało się jednak, że w wielu krajach można być legalnie nianią w ramach tego programu do trzydziestego roku życia (a do trzydziestki jeszcze mam szmat czasu ;-)) i są osoby, które to praktykują. W końcu zrozumiałam, że kolejny rok spędzony w innym kraju wcale nie będzie rokiem straconym, a może nawet wręcz przeciwnie. Tym bardziej, że spędzanie czasu z dziećmi, to coś, co mi bardzo odpowiada. Pewnego dnia obudziłam się więc, stanęłam przed lustrem i powiedziałam: będę au pair. A lustro rzekło: tak, będziesz.

Reszta potoczyła się bardzo szybko. Miał być Sztokholm, bo właśnie kończyłam filologię szwedzką. Ale gdzie tam, przecież u mnie zawsze musi być coś na opak. Kiedy na stronie, gdzie ogłaszają się rodziny, przeglądałam szwedzkie profile, nagle moja intuicja zjechała na południe i zatrzymała się w Zurychu. Były rozmowy na skype z rodzinami i była jedna rodzina, do której bardzo chciałam przyjechać. I przyjechałam. Bo okazało się, że to moje chcenie było równie bardzo odwzajemnione.

Widok z Atzmänning, góry przyjaznej rodzinom z małymi dziećmi. W dole Jezioro Zuryskie.
Od miesiąca mieszkam więc w Wallisellen, 14-tysięcznym miasteczku, z którego codziennie mam pokaz podchodzących do lądowania samolotów (kilka kilometrów dalej znajduje się największe w Szwajcarii lotnisko). Niedaleko naszego domu mieści się fabryka czekolady (klik), której zapach roznosi się po ulicach kilka razy dziennie. Od starego miasta w Zurychu dzieli mnie 18 minut jazdy dwupiętrowym S-Bahnem. A dzieci? Ha! O tym w innym odcinku. Zdradzę tylko, że intuicja mnie nie zawiodła.

Share this:

,

KOMENTARZE

0 komentarze:

Prześlij komentarz