Jeśli tylko pada śnieg, czyli sanki po szwajcarsku


Lubicie zimę? Bo ja uwielbiam. Kiedyś była to moja ulubiona pora roku. Do czasu aż zrozumiałam, że wszystkie cztery są cudowne, nawet to upalne lato. Jednak to właśnie zimowe miesiące były, są i będą dla mnie najbardziej zakręconym czasem w kalendarzu.

Dlaczego? A bo w zimie zimno, ciemno, śnieg  po kolana (jej!), para z ust, uszy odmarznięte - bez czapy na głowie, która spłaszcza ci fryzurę, się nie obejdzie. Rano trudno zwlec się z łóżka, kiedy nawet słońce jeszcze śpi, w ciągu dnia słodkie chętnie się podjada - niby fajnie, bo co słodkie to i dobre - ale to i owo się odkłada. I tak dalej, i tak dalej. Ale! Zima to przecież również czas bajkowy (jeśli tylko pada śnieg), zamieniający ponure miejsca w urocze widoki (jeśli tylko pada śnieg), sprawiający, że narty idą w ruch (jeśli tylko pada śnieg), kiedy można szaleć do woli. Dla mnie zimowe szaleństwo zawsze kojarzyło się z morsowaniem - zawsze, to znaczy, odkąd po raz pierwszy się na to zdobyłam, o czym możecie poczytać tutaj: KLIK (do tego wyczynu wyjątkowo nie potrzebowałam śniegu, za to 30 stopni na minusie było całkiem w porządku). Jednak niedawno odkryłam w sobie zamiłowanie do innego zimowego szaleństwa. Mianowicie do sanek. Niby nic, niby każdy zjeżdżał z górki w dzieciństwie i pewnie mniej, lub bardziej przypomina sobie to wspaniałe uczucie, kiedy jedzie się w dół, z drogi śledzie, bo pięciolatek jedzie, łaaaaaa, uuuuuu, jak tym się hamujeeee!?

Ale nie, moi drodzy, to trzeba sobie pozjeżdżać teraz, w wieku dorosłym. Koniecznie.

Jeśli tylko pada śnieg, jeśli tylko pada śnieg... A co, jeśli w styczniu pada deszcz? Można usiąść i psioczyć na pogodę: kap, kap płyną łzy, w łez kałużach ja i ty. Ale można też wziąć się w garść i wyruszyć na poszukiwanie śniegu. Bo skoro TUTAJ pada deszcz, to gdzieś niedaleko, ale zdecydowanie WYŻEJ musi padać śnieg.

Globalne ocieplenie daje się we znaki nawet w Alpach: w styczniu na wysokości 1080m n.p.m. wciąż pada deszcz. Tu i tam zastygły śnieg sprzed paru dni, kiedy jeszcze temperatura utrzymywała się na przyzwoitym poziomie. Jestem tu z moją rodziną goszczącą. Pytamy panienki w okienku, co pada na górze. Panienka z okienka mówi, że śnieg, że bez obaw, że dużo, że cały czas, że warunki dobre. Ruszamy kolejką i docieramy w końcu do Melchsee-Frutt (1920m n.p.m.). Jest tak, jak mówiła panienka. Widoki słabe i ciągle pada, ale, bądź co bądź, śnieg!


Trzy, dwa, jeden - startujemy! Niepewnie odpycham się w dół. Ostatni raz zjeżdżałam na sankach kilka lat temu ze znajomymi w Finlandii. A jeszcze przedtem - nie pamiętam. Musiało to być w Polsce za dzieciaka. Nie mam więc wprawy. A już na pewno nie w zjeżdżaniu z wyokości prawie dwóch tysięcy metrów.

Ale jest dobrze, jest coraz lepiej. Po pierwszych momentach niepewności udaje mi się zapomnieć o strachu, o tym, że nie lubię szybkiej jazdy samochodem, więc na sankach pewnie też nie, ale zapominam, zapominam, bo jest coraz fajniej iiiiiii... jazdaaaaa!! Rozpędzam się na całego, usiłując jechać prosto a nie jak ostatnia pijaczka (nie wiem co to były za sanki, że tak ciężko się nimi sterowało). Droga jest śliska (aaa to nie sanki, a droga!), trzeba uważać, hamuję i tak częściej niż trzeba, ale mimo wszystko, z czasem coraz szybciej i szybciej i jeeee!! Pierwszy zakręt, ojoj, ostry, a w dole stromo, zwolnij i w lewo, a sanie i tak swoje, nie ma lekko. Trzeba uważać. I zwracać również uwagę na to, aby nie pomylić drogi z trasą dla narciarzy i snowboardzistów. Ale nawet jeśli, to nic, byle w dół i jeeeee!! Momentami wprawdzie trasa jest na tyle prosta, że trzeba wstać i przejść kawałek na nogach, ciągnąć za sobą sanki. Ale potem znowu jest w dół. Jeeee!! Dookoła wspaniałe widoki, tak sądzę, bo mało co widzę. Cały czas sypie śnieg i w ogóle to jesteśmy w chmurach. Ale to nic. Jeeee!!

Zjazd trwa około godziny. Trasa kończy się na Stöckalp, skąd kolejka zabiera nas ponownie na górę, gdzie robimy powtórkę z rozrywki. Fertig? Los! I znów to wspaniałe uczucie, kiedy sanki niosą cię w dół. Jeeeee!!

W życiu miałam do czynienia z najpopularniejszymi sportami zimowymi (nie próbowałam tylko snowboardu), ale muszę przyznać, że sanki mają w sobie magię nie do podrobienia. Uczucie radości, jakie mi towarzyszyło podczas zjeżdżania, dodało mi mnóstwo pozytywnej energii. Nieważne, czy w sercu Alp (nie macie czego zazdrościć, naprawdę praktycznie żadnych widoków przez tą pogodę), czy na górce pod blokiem. Sanki są wspaniałe. Jeeee!! Jeeee!! Jeeee!! Jeeeśli tylko pada śnieg!

Warto wiedzieć
Melchsee-Frutt - ośrodek sportów zimowych
Adres: Sarnerstrasse 1, Kerns, Szwajcaria
Ceny:
- bilet całodniowy na wyjazd kolejką Stöckalp - Melchsee-Frutt: 27chf*
- wypożyczenie sanek: 10chf*
- wypożyczenie hełmu: 5chf*
Zalety:
- 8-kilometrowa trasa saneczkowa,
- prawie 1000 metrów wysokości różnicy,
- najdłuższy tor saneczkowy w centralnej Szwajcarii
*ceny z Halbtaxem

Share this:

CONVERSATION

1 komentarze:

  1. ja ostatnio byłam na nartach. Mój zjazd też trwał godzinę. Ale trasa miała tylko 2000 metrów...

    OdpowiedzUsuń