10 zachwytów w Helwecji


Mijają trzy miesiące, odkąd mieszkam w Szwajcarii. To wystarczająco, żeby zdążyć zatęsknić. Wystarczająco też, żeby się zachwycić. Powodów ku temu okazuje się być wiele, dlatego być może dzisiejszy wpis doczeka się kontynuacji. Póki co, spojrzałam na swój dotychczasowy pobyt w Helwecji dość subiektywnie i skupiłam się na rzeczach, które mnie osobiście bardzo pozytywnie zaskoczyły, bądź są tak niezwykłe, że grzechem byłoby się nimi publicznie nie zachwycić. Oszczędzę wam natomiast takich oczywistości jak wspaniała czekolada, góry, jeziora i sery, czysta woda z kranu, segregacja śmieci, okiennice i pelargonie na parapetach. No to ruszamy!

1. W Helwecji są samoobsługowe farmy, gdzie każdy może sobie zrobić zakupy. Na farmach rosną kwiaty do samodzielnego ścięcia, owoce i warzywa do samodzielnego zebrania, mięso, jajka, mleko - co tylko dusza zapragnie - wszystko na sprzedaż. Bierzemy co chcemy i ile chcemy, i zostawiamy należność zgodnie z cennikiem. Właściciel farmy nie stoi za straganem, nie zagląda nam do portfela, nie patrzy nam na ręce. Właściciela nie spotkamy. Zostawiamy pieniądze w miejscu do tego wyznaczonym, bierzemy zakupy i wracamy do domu. Wyobrażacie sobie taką samoobsługową farmę w Polsce?



2. W Helwecji nikt cię nie chce przejechać na przejściu dla pieszych. Kultura szwajcarskich kierowców jest na wysokim poziomie. Światła, czy brak świateł, rondo, czy zwykła droga - jeżeli tylko pomazana równoległymi pasami, to spokojnie możemy ruszać do przodu, bez obaw, że ktoś nas potrąci. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się rywalizować z samochodem o pierwszeństwo. Zawsze je mam, ilekroć zbliżam się do przejścia dla pieszych. Kultura obowiązuje również przechodniów: zdecydowanym krokiem trzeba wejść na jezdnię, kiwnąć głową w stronę kierowcy, uśmiechnąć się, mrugnąć okiem, pomachać i czego to "moje" dzieci jeszcze nie robią...

3. W Helwecji nic nie ginie i nic nie zmienia właściciela, czego dowodem jest historia z aparatem w roli głównej. Pewnego wieczoru zostawiłam mojego Canonika w pociągu. Kiedy się zorientowałam, było już zdecydowanie za późno, aby po niego wracać. Zresztą nie byłam pewna, czy faktycznie go zostawiłam, czy może po prostu ktoś mi go jakoś sprytnie ukradł. Szybko zgłosiłam zgubę na stronie SBB, czyli szwajcarskich kolei. Przez kolejne dni chodziłam po wszystkich możliwych biurach rzeczy znalezionych, dzwoniłam gdzie się da i zgodnie z zaleceniami aktualizowałam moje ogłoszenie o kolejne szczegóły związane z aparatem. Po dziesięciu dniach dostałam raport, w którym SBB informowało mnie, że nic nie znaleźli i, że z doświadczenia wiedzą, że jeśli po dziesięciu dniach nie ma żadnego śladu, to raczej rzecz już się nie odnajdzie. Właśnie w tym dniu kupiłam sobie nowego Canonika, bo niestety - bez aparatu czuję się jak bez ręki i akcja "kupię sobie lepszy model na wieczne pocieszenie" musiała zostać przeprowadzona szybko. Ale na drugi dzień dostałam nowy raport. Aparat się znalazł. Voilà! I za parę dni miał być wysłany do odbioru dla mnie na dworcu w Wallisellen. Pomyślcie tylko, jedenaście dni trwały poszukiwania mojego Canonika, a raczej identyfikacja i upewnianie się przez SBB, że to faktycznie moja własność. No i najważniejsze, już od dawna mój aparat znów jest ze mną.


4. W Helwecji wszystkie dzwony biją, BIM BAM BOM. Odkąd mieszkam w Szwajcarii, tradycyjne Panie Janie nabrało dla mnie zupełnie nowego znaczenia. Bo tu naprawdę wszystkie dzwony biją. I naprawdę jest BIM BAM BOM. Dźwięk dzwonów można usłyszeć o różnych porach dnia i nocy, niekoniecznie o pełnej godzinie. Za każdym razem, kiedy je słyszę, odnoszę wrażenie, że coś bije nie tylko na wieży kościelnej, ale również w mojej duszy. Ich brzmienie potrafi przeniknąć człowieka do głębi. Pewnego wieczoru spacerowałam wzdłuż Limmatu podziwiając widoki na zuryskie katedry i kościoły. Słuchałam radia SRF1 na telefonie, kiedy nagle w moich słuchawkach rozległo się potężne bicie. "Może to dzwony z Zurychu?" pomyślałam sobie i uwolniłam na chwilę uszy. Nad Limmatem panowała jednak cisza. Założyłam słuchawki z powrotem i szłam dalej przed siebie. Dzwony biły nieprzerwanie i jak się okazało, nawet te z radia, były dla mnie prawdziwą muzyką.


5. W Helwecji jest Zurych! Największe, 387-tysięczne, miasto w całym kraju. Tylko nie mylić ze stolicą, która mieści się w Bern. Zurych naprawdę da się pokochać. Za ekskluzywną Bahnhofstrasse, bajkowy Niederdorf, błękitne Zürisee, hipnotyzujący zegar z wieży St. Peterskirche, industrialną Züri-West, zieloną Uetliberg (z której widok na to piękne miasto prezentuje zdjęcie powyżej). Za Limmat i Sihl, mosty i malownicze budynki, które nie mają końca. Za duchy Einsteina, Joyce'a, Manna i dadaistów, unoszące się ponad dachami. Za ten magiczny kawałek świata, który pewnego wieczoru mnie do siebie zawołał i oto jestem.

6. W Helwecji jest wszędzie blisko i mają świetną komunikację międzymiastową. Szwajcaria to zaledwie 41 285 km². Wielu ludzi dojeżdża pociągami do pracy, która mieści się w innym kantonie. Kraj jest mały, podróżuje się bardzo wygodnie i dech-w-piersiach-zapierająco. Z okna pociągu można podziwiać jeziora i góry (no dobrze, miałam sobie darować tą oczywistość w tym wpisie). Pociągi są czyste i punktualne. Weekendowe wyjazdy do innego kantonu lub do "innojęzycznej" części są jak najbardziej praktykowane.


7. W Helwecji jest ogromna różnorodność. Mam tu na myśli przede wszystkim wielojęzyczność jej mieszkańców. Szwajcaria ma cztery oficjalne języki: niemiecki (część północna i środkowa), francuski (część zachodnia), włoski (część południowo-wschodnia) i romansz (część wschodnia). Co ciekawe, na opakowaniach produktów spożywczych można się doszukać nazw podawanych zazwyczaj w trzech językach (niemieckim, francuskim, włoskim), zaś różnego rodzaju instrukcje i objaśnienia są podawane w czterech, ale za to: niemieckim, francuskim, włoskim i angielskim. Biedny, mały romansz jak widać nie łatwo mu się przebić. W części niemieckojęzycznej mówi się tak naprawdę dwoma językami: oficjalnym wysokoniemieckim i nieoficjalnym dialektem szwajcarskim (Schwyzertüütsch), który z kolei również jest bardzo zróżnicowany. Inaczej mówią Szwajcarzy w Appenzell, inaczej w Bern, inaczej w Zurychu, inaczej w Wallis. Ten cały chaos można albo pokochać, albo znienawidzić. Ja zdecydowanie wybieram to pierwsze.

8. W Helwecji słychać Volksmusik, czyli szwajcarską muzykę ludową z tradycyjnymi strojami: Dirndl (sukienki), koszulami w kratę i Lederhose (spodnie), alpejskimi rogami i jodłowaniem. No cóż, mówiłam, że będzie subiektywnie :)

9. W Helwecji są darmowe gazety: 20 Minuten i Blick am Abend, które znajdują się na dworcach i przystankach. Wprawdzie nie jest to prasa wysokiej jakości, ale codzienny widok Szwajcarów w garniturach i żakietach, jadących do pracy tramwajem i czytających to państwowe dobro, to coś naprawdę przyjemnego. 

10. W Helwecji mieszkają Helweci
A na deser sami Szwajcarzy. Bo czym byłaby bez nich Szwajcaria? Nie powiem, żeby kwestia potomków Wilhelma Tella była dla mnie rzeczą jasną i oczywistą. Mieszkam tu z francusko-niemiecką rodziną i również odprowadzam dzieci do szkoły francusko-niemieckiej, moje koleżanki "po fachu" to zamerykanizowana Niemka i Hiszpanki, na kursie językowym spotykam zaś Chiny, Tajwan, Finlandię, Włochy, Hiszpanię, Rumunię, Turcję, Bośnię i Sri Lankę. Gdzie w tym wszystkim są Szwajcarzy? Ano, Szwajcarzy pracują, pracują i jeszcze raz pracują, a po godzinach bronią swojej tradycji i języka przede wszystkim przed zgermanizowaniem. W ciągu moich helweckich trzech miesięcy spotkałam zarówno niemiłych (klik) jak i miłych Szwajcarów. Jednym z moich najmilszych wspomnień jest pewien sobotni wieczór w Luzern, kiedy świeżo poznana grupa Helwetów dowiedziała się od mojej koleżanki, że mam urodziny i w sekundę potem, jak na komendę, wszyscy odśpiewali mi Sto lat po kolei, w tych swoich wszystkich językach (na koniec zaśpiewałam sobie też sama, po polsku oczywiście). Bo ludzie, jak to ludzie. Szukaj takich, z którymi się dogadasz, a będzie ci dane.

Share this:

KOMENTARZE

0 komentarze:

Prześlij komentarz