Zurych: Deszczowa piosenka na Viaduktstrasse


Środek stycznia a w Zurychu ciągle pada. Jest wietrznie, ponuro i zimno, ale nie na tyle, aby deszcz zamienił się w białe szaleństwo. Chmury zalegają nad miastem, rozpływając się w przeszywające chłodem krople deszczu. Wyglądam przez okno, wzdycham i przybieram postawę chłopczyka na powyższym zdjęciu. Siedzę bez ruchu, lekko przygarbiona, podpieram rękami podbródek, patrzę w nieokreśloną dal. Tak się sprawy mają w nieustający deszczowy czas.

Jednak tego dnia, na przekór prawom natury, postanawiam wyjść z ukrycia i rzucić się w wir odkrywania tajemnic jednego z najbardziej luksusowych miast Europy. Znów jestem N.O.Z.Z. (Nieustraszonym Odkrywcą Zuryskich Zaułków). Moim celem na dziś jest Züri West, dzielnica przemysłowa, pełna kontrastów i niepowtarzalnego uroku. Ale ciii... dopiero się o tym przekonam. Póki co, jestem już na Dworcu Głównym i udaję się na Josefstrasse, która ma mnie zaprowadzić do tego miejsca. I już po drodze widzę, że zapowiada się ciekawie:




Szybko docieram do Viaduktstrasse, ulicy, która staje się główną atrakcją tego deszczowego popołudnia. Jak nie trudno się domyślić, przejęła swoją nazwę od wiaduktu kolejowego. A wręcz od dwóch. Pierwszy z nich, długi prawie na kilometr, pełni przede wszystkim funkcję komunikacyjną: łączy Dworzec Główny w Zurychu z zuryskim dworcem Wipkingen. To już, prawdę mówiąc, staruszek, liczący sobie 132 lata. Drugi, tak zwany Letten Viadukt, znajdujący się tuż obok, jest mniejszy, chociaż z pędzącymi pociągami przez wiele lat dawał sobie radę. Dzisiaj przeznaczony jest dla ludzi i rowerów.






Silny wiatr szybko przegania chmury. Co jakiś czas nawet wychodzi zza nich słońce, ale jakby nie patrzeć, nadal pada, chociaż deszcz powoli zaczyna ustępować mżawce. Pogoda zniechęca do dalszego spaceru, ale nie ze mną takie numery, ja się tak łatwo nie poddaję. Wiatr wieje coraz silniej i na niebie stopniowo zaczyna pojawiać się coraz więcej błękitu. Wchodzę po krętych schodach na Letten Viadukt, raindrops keep falling on my head i tak idę sobie przed siebie. Deszcz jakby ustaje a ja odruchowo oglądam się w tył. I widzę tęczę. No, tego już za wiele. Teraz to I'm singing in the rain i przez chwilę jestem somewhere over the rainbow. Tęcza jak szybko się pojawia, tak szybko znika, ale od tego momentu moja włóczęga zaczyna nabierać kolorów.


Takich samych kolorów nabrał kilka lat temu wiadukt Wipkingen (ten większy, kolejowy), kiedy to w przestrzeni pod nim otwarto... pierwszy sklep. Okazuje się, że dziś ponad 50 łuków mostu jest zagospodarowanych we wszelkiego rodzaju lokale: restauracje, kawiarnie, galerie, miejsca spotkań i różnorodne sklepy, z halą targową włącznie. Ich bogato urządzone wnętrza, które bezczelnie podglądam przez szyby, tętniące podobno różnego rodzaju wydarzeniami i sypiącymi się z portfela frankami, kontrastują ze staruszkiem-wiaduktem i niezbyt urokliwym krajobrazem fabryk w tle. Wspomniałam już o pierwszej funkcji wiaduktu - komunikacyjnej, a właśnie teraz wspominam o drugiej - kulturalno-rozrywkowej. Z pewnością ta druga funkcja warta jest dalszego odkrywania.





Kiedy rząd łuków dobiega końca i na drodze pojawia się wyraźny zakręt w prawo na Geroldstrasse, moim oczom ukazuje się Freitag Tower - czteropiętrowa wieża zbudowana z kontenerów, w której można się zaopatrzyć w różnego rodzaju produkty z odzysku. Najsłynniejsze z nich to torby, które produkowane są z plandek ciężarówek. Kontenerowiec prezentuje się bardzo ciekawie na tle wieżowca Prime Tower. Jest to drugi, po Roche-Turm w Bazylei, najwyższy budynek w Szwajcarii.

Freitag Tower to dla mnie kolejna niespodzianka tego popołudnia. Słyszałam o tym budynku, nie wiedziałam jednak, gdzie dokładnie się znajduje. A tu proszę, jakby nie patrzeć, już wiem. Z drugiej strony, zastanawiam się, gdzie indziej mogłoby znajdować się miejsce hołdujące recyclingowi, jak nie w postindustrialnych przestrzeniach miasta. No, gdzie?





Powoli zaczynam rozumieć, że moja dzisiejsza włóczęga odkrywa przede mną jedynie mały skrawek postindustrialnej Züri West. Miejsce, gdzie w tle królują stare fabryki i kolejowy wiadukt, pod którym mieszczą się ekskluzywne lokale, a niedaleko wieżowiec z kontenerów wdzięczący się na tle prawdziwego wieżowca - to wszystko tylko zaostrza mój apetyt. Nie da się poznać Züri West w jedno popołudnie. Oj, nie da.

Już pod sam koniec spaceru, w jednym z zaułków przy Geroldstrasse zauważam kolejną tęczę na niebie. To tęcza, rzekłabym, trochę materialistyczna, a wręcz materiałowa, z pewnością jednak rządząca się swoim kształtem i prawami. Znajduje się niezbyt wysoko ponad moją głową, a jej części składowe podrygują razem z wiatrem. No, dziękuję. Akurat już dawno przestało padać. Ale dobrze, nie będę narzekać. Przyznaję, że nie na co dzień spotykam dwie tęcze w ciągu jednego dnia i obydwa widoki robią na mnie wrażenie. A żeby odczuć w pełni tęczę numer dwa koniecznie włączcie sobie tą piosenkę: KLIK.

A ty, Züri West, szykuj się - jeszcze tu wrócę!



Share this:

KOMENTARZE

0 komentarze:

Prześlij komentarz