Pienińskie drogi
Pewnego dnia przyszła do mnie Ajsza i rzuciła magiczne hasło: jedziemy do Szczawnicy.
Skoro świt ruszamy na PKS, gdzie
czeka już na nas bus. W środku czai się specyficzny zapach
autobusów z początku lat dziewięćdziesiątych. Zajmujemy miejsca. Kierowca
odpala silnik, a ja staram się nie rozlać kawy z automatu, którą trzymam w
dłoni. Siedzenia telepią się na wszystkie strony w rytm piosenki Jacksona z
filmu Uwolnić orkę. Jedziemy! (klik)
Wysiadamy nieopodal wyciągu na Palenicę. Obok znajduje
się miejsce, gdzie wypożyczamy rowery. „Proszę jej nie pożyczać, ona kradnie!”
spod wyciągu wyłania się nagle pan w średnim wieku. Przez chwilę nie wiem, co
się dzieje, ale kiedy widzę, że Ajsza i pan, który oskarża ją o kradzież,
serdecznie się witają, uspokajam się. „No tak” – myślę sobie, - „połowa jej rodziny mieszka w Szczawnicy, a
pan spod wyciągu to po prostu wesoły wujek.” „Gdzie jedziecie?” - pyta wesoły
wujek. – „Już wiem. Na Czerwony Klasztor. Bo dalej na pewno nie dojedziecie. Che
Che Che.”
Ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru prowadzi nas Dunajec
i Pienińska droga. Rowerujemy w pocie czoła, (no dobrze, żartuję, tam jest
tylko kilka małych wzniesień), wyprzedzamy pieszych i innych rowerzystów, szybko
mijamy polsko-słowacką granicę. Podziwiamy wapienne wzgórza i staramy się nie wpaść do Dunajca na zakręcie. Gładki asfalt zamienia się w ścieżkę usłaną
kamieniami, co przy naszej prędkości sprawia, że dzwonek mojego roweru bez
przerwy wydaje jakieś dźwięki. Dzwonię jak Święty Mikołaj. Śpiewamy
sobie Last Christmas.
Na miejscu nie podziwiamy Czerwonego Klasztoru,
który zresztą czerwony jest tylko na dachu. Idziemy na kamienistą plażę. Sporo
na niej ludzi, którzy tego dnia wpadli na ten sam pomysł, co my. „Nawet nigdy
nie byłam na Trzech Koronach” – mówi Ajsza spoglądając na szczyt, który od tej strony widać w całej okazałości. „Ja też nie,
nie byłam nawet na jednej” – odpowiadam. Rozmawiamy o miejscach, w których
nigdy nas nie było, a są tak blisko nas.
Wracamy z powrotem tą samą trasą. Ludzi przybywa, trzeba
bardziej uważać na drodze. „Hej tam na dole!” – Woła jeden z rowerzystów. To
nie do nas, my jedziemy tuż za nim. Na dole, na falach Dunajca dzieją się
prawdziwe heca: flisacy przewożą rozśpiewanych turystów na tratwach.
Pienińska droga. Ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru można dostać się pieszo lub rowerem.
Trzy Korony w całej okazałości.
Ajsza chce mnie jeszcze zaprowadzić na Bryjarkę, górę,
która miliony lat temu była prawdziwym wulkanem (tak, w Polsce mamy wygasłe wulkany!). Ze szczytu Bryjarki spogląda na mieszkańców Szczawnicy żelazny krzyż, który jest bratem krzyża na Giewoncie (został wykonany przez tą samą firmę, na początku XX wieku). Po drodze zatrzymujemy
się, bo z dwóch różnych stron coraz mocniej dają o sobie znać burze. Jedna jest o, tam
daleko. Druga z kolei tam, też daleko. Może przejdą obok, idziemy. Może jednak
nie. Po chwili wracamy na dół. Ostatecznie dowiadujemy się, że tak
naprawdę byłyśmy w drodze na Bereśnik.
Ajsza nie może odżałować, że pomyliła Bereśnik z
Bryjarką. W Internecie znajduję potem informację, że na Bryjarkę nie prowadzi tak
naprawdę żaden szlak, więc ciężko znaleźć na nią drogę (link).
Nie pozostaje nam nic innego, jak przejść się po mieście. Podobno nie ma złej
pogody, jest tylko... złośliwa pogoda, która niesie przewlekłą wodę z
nieba akurat wtedy, gdy potrzebne jest słońce. Spacer po zatłoczonej
najpierw turystami, a potem kroplami deszczu Szczawnicy
kończymy w kawiarni, która mieści się na parterze drewnianego Englandera
- jednej z najbardziej rozpoznawalnych XIX-wiecznych willi w
Szczawnicy.
W drodze na Bereśnik, który udaje Bryjarkę. Koniec górsko-sielankowych klimatów.
Dla kontrastu odrestaurowana zabudowa uzdrowiskowa w centrum Szczawnicy
Muzeum Uzdrowiska
Następnym razem rzucam magiczne hasło: Jedziemy do Pragi...
OdpowiedzUsuńKoniecznie przez Krosno!
OdpowiedzUsuń