Stoi na stacji lokomotywa


Kiedy po raz pierwszy spojrzałam na szwajcarski pociąg, zrobiło mi się miło. Po chwili spojrzałam po raz drugi i zrobiło mi się jeszcze milej. Potem znowu. I tak milej i milej, z każdym krokiem coraz milej, aż w końcu zasunęły się za mną drzwi i znalazłam się w środku.


Szwajcarski pociąg zazwyczaj wygląda tak, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Innymi słowy, jest czysty. Jest też obszerny i można się w nim spokojnie rozgościć. Panie i panowie, dół czy góra? Zazwyczaj odruchowo wybieram górę, może dlatego, że wcześniej nie miałam okazji jeździć piętrowymi pociągami, a skoro już okazja się nadarza, to korzystam. Wystarczy więc wsiąść do pociągu byle jakiego, żeby zobaczyć, że wcale nie jest on taki byle jaki. O bagaż, zdawać by się mogło, można nie dbać, bo raczej mało jest tutaj złodziei, ale no, bez przesady. Ostatnio tak sobie nie dbałam o bagaż, że aż wyszłam bez niego. To znaczy, plecak wzięłam, za to zostawiłam aparat. Powtórzę to jeszcze raz: zostawiłam aparat w pociągu. I nie mam aparatu.

...

(chwila ciszy)

Wróćmy do piosenki Maryli Rodowicz. Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet. Nie. O bilet też trzeba zadbać i to bardzo, jeszcze zanim się go kupi, bo do tanich nie należy.

Dbamy o bilet
Na co dzień korzystam z biletu miesięcznego, ale jest on ważny tylko w niektórych strefach w Zurychu i w okolicach. Kiedy po raz pierwszy chciałam pojechać gdzieś dalej, wybrałam się na dworzec w Wallisellen, aby kupić konkretny bilet. Wcześniej sprawdziłam ceny w Internecie i okazało się, że około godzina jazdy pociągiem, tam i z powrotem, wyniesie mnie 26CHF. Na dworcu wydukałam ładnie: Dzień dobry, poproszę bilet do Brunni na niedzielę, w dwie strony. Pani za ladą wpisała co trzeba, wydrukowała bilet, po czym podała mi go a ja go wzięłam do ręki i wiecie, umiem robić bardzo szczere miny, więc taką minę zrobiłam. Bo na bilecie zobaczyłam, że do zapłaty mam 52CHF.

Okazało się, że brakowało mi jednej małej ale jakże kluczowej rzeczy: karty, która w szwajcarskich kręgach zwana jest Halbtaxem i upoważnia pasażera do 50% zniżki. Ceny, które SBB (czyli szwajcarskie koleje) podaje na swojej stronie internetowej to ceny, które wychodzą z założenia, że podróżnik dysponuje Halbtaxem. Halbtaxem, który kosztuje 165CHF i jest ważny przez cały rok.

Nie, nie zapłaciłam za godzinę jazdy pociągiem w dwie strony 52CHF. Miałam tego dnia jechać i zdobywać góry, ale zacisnęłam zęby, poczekałam do wypłaty i tak stałam się szczęśliwą posiadaczką tej magicznej karty, która poza zniżkami na jazdę SBB, upoważnia również do zakupu biletów na autobusy, tramwaje, statki i kolejki górskie za połowę ceny. I teraz mogę szaleć, szaleć, szaleć, wyczekując dnia, kiedy cena za Halbtax się zwróci.

Ruszamy w drogę
Gleis fünf, bitte vorsicht. Der Zug fährt ab. Głos miłej pani z głośników odbija się echem po całym Gleis. I pociąg rusza. Zawsze punktualnie. Nie zawsze z tego Gleisu co trzeba, ale o tym pasażerowie są informowani, oczywiście zawsze przez panią z głośników, oczywiście zawczasu. Pociąg sunie po szynach, szybko i sprawnie, bez zakłóceń i bez wywrotek, cicho jak mysz, chociaż, no dobrze, dzisiejszemu pociągowi coś skrzypiało. W czasie drogi czytam sobie gazetę (20 Minuten, albo Blick am Abend są dostępne na stacjach i na ulicach i, jak mało co w Szwajcarii, są bezpłatne - gdyby ktoś miał ochotę wziąć się za lekturę to polecam 20 Minuten). Jeśli zapowiada się długa podróż, można sobie coś przegryźć. Chociaż zazwyczaj podróże nie są długie, bo tutaj wszędzie jest blisko i zawsze jest szybko. Mimo wszystko można sobie coś przegryźć i gryząc tak, podziwiać widoki za oknem, bo trasy są naprawdę piękne. Jeśli oczywiście pociąg nie znajdzie się akurat w tunelu, a tych jest w Szwajcarii całe mnóstwo.

W Szwajcarii ceny biletów są takie same, niezależnie od rodzaju pociągu, który wybierzemy. Nie ma znaczenia, czy wsiądziemy w Interregio, S-Bahn, Intercity, czy pociąg międzynarodowy. Bilety w dwie strony obowiązują przez całą dobę i, że tak powiem, nie ważne czym, ważne, żeby dotrzeć do celu.

Docieramy do celu
Też punktualnie. Chociaż opóźnienia zdarzają się, owszem, raz na sto lat. Dziś moim celem jest Zürich Hauptbahnhof, największy dworzec kolejowy w całej Szwajcarii. Kiedy znalazłam się tam po raz pierwszy, nie wiedziałam dokąd iść, więc włączyłam BPZT (Bezmyślne Podążanie Za Tłumem) i w ten sposób bardzo szybko znalazłam się na Gleisie, z którego odjeżdżał pociąg do Berna. A ja nie chciałam do Berna, ja chciałam wyjść z dworca. Wzięłam sprawę w swoje ręce, wyłączyłam BPZT, włączyłam OWT (Orientację W Terenie) i okazało się, że nie taki dworzec straszny jak go malują. Bo duży to owszem, i cały czas zdarza mi się po nim biegać i szukać peronu, który jest zupełnie gdzie indziej, ale jest dobrze oznakowany i jednak nie da się tu zgubić.


Ale wiecie co? Nie ma to jak polskie pociągi. I ten gwizdek zwiastujący odjazd. I te ich potężne ryki, gdy suną po szynach. I ten fakt, że wchodzisz do wagonu z biletem z miejscówką, po czym odkrywasz, że na twoim miejscu już ktoś siedzi, bo ma tą samą miejscówkę co ty.  Szwajcarzy mają piętrowe SBB, my mamy PKP z przygodami. Też fajnie.

Share this:

KOMENTARZE

0 komentarze:

Prześlij komentarz